Patryk Burdecki to człowiek, który hipnotyzuje tłumy kręcąc płonącymi kijami a jego umiejętności zobaczyć mogliśmy między innymi w „Mam talent!”, gdzie dotarł do półfinału. Mamy to szczęście, że jest też bojownikiem JM i występował także na zlotach JM a teraz opowiedział nam o początkach swojej pasji, oparzeniach, zarobkach towarzyszącym oraz międzynarodowym gronie miłośników "kija".
Kiedy zorientowałeś się, że – jak to sam nazywasz –
„kręcenie kijami” może być sposobem na życie?
Nie wiem, czy da się wyróżnić jakiś konkretny moment. Tak
naprawdę ta przygoda na poważnie zaczęła się dopiero jakieś sześć, może siedem
lat temu. Byłem wówczas po wieloletniej przerwie od treningów z powodu studiów
zaocznych i pracy. Owszem, miałem w tym czasie już jakieś umiejętności, w sumie
bardziej „odruchy”. Było mocno chaotyczne, nieuporządkowane i brakowało mi
dyscypliny. Byłem naprawdę leniwym ziemniakiem. Jednak gdy już na nowo osiadłem
w moim rodzinnym mieście, zacząłem prowadzić zajęcia z kręcenia kijami dla
chętnych. Potem z tą ekipą stworzyliśmy grupę i wszystko się zmieniło. Głównie
za sprawą tego, że byli to bardzo ambitni ludzie. Dlatego też, aby treningi
wciąż były dla nich atrakcyjne, sam musiałem umieć więcej. Z tego powodu złapałem
wiatr w żagle, a
intensywna nauka zaczęła mi sprawiać przyjemność. Wtedy
poczułem, że „to jest to”. Przestałem być leniwym ziemniakiem.
A jak właściwie nazywa się to, co robisz? Kim jesteś?
(śmiech)
Na to, co robię, nie ma jakiejś eleganckiej nazwy – albo może
ja jej nie znam, jest taka możliwość. W Polsce funkcjonuje kilka określeń na
ludzi robiących to, co ja:
kuglarze,
tancerze ognia albo dobitniej i bardziej
mrocznie „
wojownicy ognia” (tych ostatnich rozpoznacie z daleka, zapewniam). Z
uwagi na mnogość określeń chyba najlepiej jednak, jeśli każdy określi się
samodzielnie. Ponieważ, to co ja robię, niewiele ma wspólnego z teatrem czy
tańcem, to nazywam się po prostu „
artystą ruchowym” albo śmieszniej –
kijarzem.
Sięgając poza polskie podwórko można wskazać, że w języku angielskim popularne
jest obecnie określenie „flow art” – sztuka przepływu – nazwa adekwatna, ale
chyba nieprzetłumaczalna (rzućcie okiem na prace Mihály Csíkszentmihályi,
stworzył bardzo spójną koncepcję przepływu/flow). Rzecz polega na tym, że
wykonując triki, które są na odpowiednio wysokim poziomie, potrzebujemy
właściwej koncentracji. Wtedy pojawia się to szczególne skupienie określane
mianem flow. Dlatego „flow art”. Jednak odsuwając na chwilę na bok te wszystkie
dziwaczne rozważania pragnę podkreślić, że najlepsza nazwa to taka, która jest
dla wszystkich zrozumiała. Dlatego też jestem w stanie przychylić się nawet do
tego trochę nieszczęśliwego pojęcia „tancerza ognia”.
W międzyczasie skończyłeś studia prawnicze. To niełatwa
sprawa, wiem coś o tym – wytrzymałem do trzeciego roku... (śmiech)
W ogólniaku nie byłem wybitnym uczniem. Pociągały mnie –
jeśli mogę to tak określić – pozaszkolne wyzwania i przygody. Mimo wszystko
matura poszła mi nieźle. Miałem trochę bałagan w głowie, ale znajoma rzuciła
hasło „chodźmy na prawo” (ale może powiedziała „chodźmy na piwo i źle
zrozumiałem). Bez większego zastanowienia stwierdziłem „co może pójść nie
tak?”. Pięć lat później skończyłem studia, a ostatecznie zdecydowałem się
również na aplikację radcowską. To była dobra decyzja. Obecnie pracuję z ludźmi
od których wiele się uczę.
Wykształcenie pomogło w jakichś dziwnych momentach
realizowania pasji?
Raczej przeszkodziło i dalej przeszkadza, albo aby być
bardziej precyzyjnym – koliduje. Aplikacja radcowska, czyli szkolenie zawodowe
wymagane do uzyskania pełnych uprawnień związanych z wykonywaniem zawodu
prawnika, odbywa się niemal we wszystkie soboty. Dlatego też przez zajęcia na
aplikacji nie za bardzo mogę gdzieś wyjechać. A festiwale, w tym kuglarskie,
najczęściej odbywają się przecież od czwartku do niedzieli. Na szczęście
wszyscy czasem mają wakacje.
Studia były dobrą rozgrzewką mentalną przed morderczymi
treningami z kijami?
Z nauką prawa miałem mniejszy reżim, przynajmniej w czasie
studiów – aplikacja jest zdecydowanie bardziej wymagająca, dlatego teraz
dysponuję trochę mniejszą ilością czasu na treningi, ale staram się znaleźć
codziennie chociaż ze dwie godziny na ćwiczenia. To daje kilkanaście godzin
tygodniowo – i tak całkiem przyzwoicie jak na niezawodowca. Podczas przygotowań
do pokazów staram się ćwiczyć dwa, czasami nawet trzy razy dziennie. Mentalnie
jestem w stanie podźwignąć taką dyscyplinę, ale ciało czasem nie daje rady.
Wtedy robię przerwę i przeglądam Joe.
Jak reagują „poważni” ludzie, gdy słyszą czym się
zajmujesz w czasie wolnym?
Podejście do tego, co robię, bardzo zmieniło się na
przestrzeni lat. Od delikatnego uśmieszku politowania, przez lekkie rozbawienie
i obojętność, aż po wsparcie. Zawsze gdy pada takie pytanie zastanawiam
się, dlaczego pewnych czynności w pewnym wieku lub w danym zawodzie nie wypada
wykonywać. Gdybym grał w piłkę albo jeździł na nartach, wszystko byłoby w
porządku. Robię jednak coś, co jest rzadko spotykane i „podejrzane”, choć
nieszkodliwe i nikogo nie obraża. Teraz i tak jest nieźle. Kiedyś to było –
pochodzę z małej wioski i gdy zaczynałem ćwiczyć, chodziłem wszędzie z
osmolonymi kijami. Zdarzało się wtedy, że sąsiedzi nie odpowiadali mi „dzień
dobry”. Myśleli, że czczę bogów ognia czy nawet Tego Wielkiego Złego. Totalne
kuriozum, choć odrobinę zabawne. Czasami, gdy idę gdzieś z pokrowcem, ludzie
pytają mnie, czy wybieram się na ryby. Gdy byłem młodszy, zawsze w takiej
sytuacji zatrzymywałem się i robiłem kilkuminutowy wykład opowiadając o tym,
czym się zajmuję. Teraz odpowiadam tylko, że biorą. Robię się stary.(śmiech)
Ale jak powiedziałem, czas płynie i podejście ludzi się zmienia. Najwięcej
zmieniło się dla mnie po programie „Mam talent!”. Ludzie zobaczyli, że to, co
robię jest dobrej jakości, profesjonalne, na poważnie, może trafić na duże
sceny i nie ma tu szatana.
Jak trafiłeś do „Mam talent!”? Bliscy cię przekonywali, że
warto pójść do telewizji?
Rodzina zna mój charakter – wie, że lubię ćwiczyć, ale nie
nie lubię występować, więc mnie nie namawiała. W moim przypadku propozycja
wypłynęła od rekruterów z „Mam talent!”, którzy między innymi na grupach
cyrkowych informują o planowanych castingach i zapraszają do współpracy. Do
mnie taka informacja dotarła przez Instagram jakieś trzy lata temu. Byłem
wówczas mentalnie niegotowy na występ i nie podjąłem tej rękawicy. Upłynął
jednak pewien czas, trochę mi się zmieniło w głowie i zmodyfikowałem swoją
filozofię życiową. Postanowiłem częściej mówić „tak” i sprawdzić, dokąd mnie to
zaprowadzi (nie dotyczy wszystkich sytuacji, wiadomo!). W 2021 roku
postanowiłem spróbować. Wysłałem do rekruterów surowy film z treningu i
napisałem, że mogę zrobić coś w podobnym stylu. Nie dodawałem do tego żadnych
przemyśleń czy historii – chodziło mi o syntetyczną sztukę ruchu, „trikasy”,
jak ja to nazywam. Ostatecznie dostałem zaproszenie na casting do Warszawy, co
było dla mnie absolutnie przerażającym przeżyciem. Nie spodziewałem się (a w
sumie powinienem…) ogromu uczestników, wielkości sceny i presji.
Było aż tak strasznie?
Było dużo straszniej! Na casting pojechała ze mną żona –
robiła mi herbatę na uspokojenie, głaskała po głowie i zapewniała, że wszystko
będzie dobrze (brzmiała całkiem wiarygodnie, muszę przyznać, ale i tak jej nie
wierzyłem do końca). Telepałem się z nerwów, choć nie tylko ja – w powietrzu
czuć było napięcie. Łatwo w tej atmosferze odróżnić zawodowców od amatorów.
Tych doświadczonych scenicznie i hobbystów takich jak ja. To kolosalna różnica
– zupełnie inna mentalność, doświadczenia. Przede wszystkim jednak przerażało
mnie to, że po zakończeniu nagrań oddam w gruncie rzeczy całą kontrolę nad tym,
co powiedziałem. A dużo gadałem. Ze stresu nie pamiętałem co dokładnie.
Wydawało mi się, że straszne bzdury. Większe niż zazwyczaj. Po „nagrywkach” i
długim oczekiwaniu wyszedłem na scenę, zrobiłem swój pokaz i... nastało dziwne
uczucie oczekiwania na werdykt jury.
I jaki był?
Dostałem 3 razy tak – super uczucie, wielka ulga. Usłyszałem
dużo komplementów. Mogłem też odpowiedzieć nieco o swojej filozofii „kręcenia”.
A tu mam sporo przemyśleń, ponieważ styl, którym się posługuję, jest bardzo
specyficzny. Wybrałem elementy z różnych dziedzin. Za inspirację posłużyło mi
na przykład Siva Afi, czyli samoańska sztuka kręcenia nożami. To z niej wziąłem
rzuty od strony kciuka w przód, a z baton twirlingu – stylu zaczerpniętego od
mażoretek znanych w powszechnej świadomości z pochodów orkiestr dętych –
podpatrzyłem rzuty od strony małego palca. Wszystko zsyntetyzowałem i
połączyłem. Wydaje się, że to niuanse, ale właśnie one określają tworzą mój
„flow”. Miałem nawet okazję powiedzieć o tym kilka słów na scenie „Mam talent!”.
Co było potem? Oczekiwanie na emisję?
Tak. Ciągle myślałem „jak to będzie wyglądało w telewizji”.
No i musiałem trzymać język za zębami w sprawie wyniku – ten znała tylko moja
żona. Nie było to łatwe. Casting był w czerwcu, a emisja odcinka z moi udziałem
dopiero we wrześniu. Czekałem i doczekałem się. Moment emisji był dla mnie
trudniejszy niż sam casting – bałem się tak, że strzeliłem trzy szybkie „sety”,
choć na co dzień przez swój zdyscyplinowany tryb życia unikam alkoholu.
Patrzenie na siebie w TV jest dziwnym uczuciem.
https://img.joemonster.org/i/upload/2022/09/patryk...
Byłeś zdziwiony skalą profesjonalizmu realizacji programu?
Sama ekipa telewizyjna bardzo mnie zaskoczyła – do każdego
mówili po imieniu. Wiedzieli, kto jest kim, i co robi. Funkcjonują jak wojsko –
z góry idą polecenia, a ekipa porusza się sprawnie niczym ławica ryb. Nie było
żadnych opóźnień ani problemów. Ale i tak straciłem sporo wspomnień przez
stres.
Emocje związane z półfinałem musiały być zatem jeszcze
bardziej intensywne?
Były inne. To był ten poziom surrealizmu, który zamiast
dodawać kolorów sprawiał, że wszystko wydawało się szare. Nieprawdziwe.
Pamiętam chwilę gdy dostałem telefon z informacją, że mogę wziąć udział w
półfinale. Prowadziłem wtedy zajęcia dla dzieciaków o pasji – czasami
nauczyciele zapraszają mnie do szkół na takie animacje. Przez moment się mocno
się wahałem, ale stwierdziłem, że jeśli odmówię, taka okazja się może nie
powtórzyć. No i ta dziwna myśl, że gdy już będę dziadkiem (albo dziadem, jeśli
nabiorę podłego charakteru jako starzec), głupio będzie kończyć swoją opowieść
o przygodzie mówiąc „no i wtedy powiedziałem NIE i się rozłączyłem, koniec”.
Zgodziłem się, jednak byłem totalnie przerażony – do tego stopnia, że miałem
drgawki ze strachu. Dotarł do mnie fakt, że praktycznie wszyscy moi znajomi (i
kilku nieznajomych) będą to oglądać. Gdyby coś mi się nie udało, właśnie z tego
byłbym zapamiętany. Internet nie zapomina. No i sama ta koncepcja – wystawianie
się na dwuminutową próbę, która musi być perfekcyjna jest dla mnie czymś
abstrakcyjnym, choć dla zawodowych artystów to codzienność. Szczegółów
technicznych półfinału nie mogę zdradzać, ale było z tym sporo zabawy.
Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Kije mi nie powypadały, nie
zemdlałem. Tak, to był dobry dzień. Do tej pory czasem wracam do tego
wydarzenia, będącego sporym zwrotem na mojej ścieżce artystycznej.
Ale nie żałujesz, ze nie dotarłeś do finału?
Prawdę mówiąc, trochę trzymałem kciuki, żeby tam nie
awansować! (śmiech) To już byłoby dla mnie za dużo. W tamtym momencie spełniłem
swoje marzenie. Póki co robię sobie przerwę od „Mam talent!”, ale za rok, może
dwa lata, planuję tam wrócić. Dojrzewam jako artysta i człowiek – pracuję nad
swoją mentalnością.
Miałeś jakiś pozasceniczny kontakt z jurorami?
Jurorzy wchodzą do sali nieco później. Na castingu panuje
duża swoboda wypowiedzi. Jest czas, można zamienić kilka słów z jury. Agnieszka
Chylińska przez chwilę ze mnie śmieszkowała, ale po castingu zmieniła swoje
podejście. Presja czasowa pojawia się dopiero w półfinale. Wtedy nikt nie
daje uczestnikom mikrofonu do ręki, tylko odpowiadamy na krótkie pytania. Czasy
są, jakie są – jeszcze by ktoś coś krzyknął, na przykład ***** ***. Sam przez
chwilę o tym myślałem. Wiadomo, wszystko leci na żywo, więc musi odbywać się
wartkim tokiem, bez montażu. A oceny jury w obu etapach były dość wyczerpujące
– z tym, że te castingowe mocno skrócono. Za kulisami nie było jury, ale można
było natknąć się na prowadzących i zamienić parę słów.
Poruszyłeś wątek inspiracji i systematyzacji. Da się w
ogóle opracować jakiś tutorial, książkę, cykl filmów czy cokolwiek innego
ułatwiającego naukę kręcenia płonącymi kijami?
Pojawił się u mnie taki zamysł, choć nie do końca jeszcze
wiem, jak go zrealizować. Są wielkie style jak taekwondo czy judo – bardzo
wyraziste i pochodzące od konkretnej osoby. Z tyłu głowy mam szalone marzenie,
że może kiedyś uda mi się na tyle usystematyzować to, co robię i stworzyć
konkretny styl z nazwą. Ale trudno opowiadać o trikach, które wykonuję – to
trochę matematyka ruchowa, której elementy łączą się ze sobą w określony
sposób. Nie ma spisanych stylów czy trików – kręcenie podpalonymi kijami to na
tyle świeża dziedzina sztuki, że nie mamy się na czym wzorować.
Zazdroszczę
szermierzom, którzy mają średniowieczne traktaty opisujące jak walczyć mieczem.
Ale to też nie tak, że u nas jest zupełna pustynia. Jest kilka osób, które
systematyzują i digitalizują treści kuglarskie. W kontekście kijów kojarzę
jedną osobę, która robi to na światowym poziomie – to kaskaderka Michelle C.
Smith, mistrzyni świata w baton twirlingu występująca w Hollywood jako
kaskaderka.
https://www.youtube.com/watch?v=73Vf7a5x9HI
Znajomość sztuk walki nie sprawi chyba od razu, że ktoś
będzie sprawnym artystą ruchowym?
Sztuki walki są dla nas bezużyteczne, tak jak my jesteśmy
bezużyteczni w kontekście pojedynku – naszym celem ma być efekt wizualny, a nie
zmiażdżona czaszka. Możemy się inspirować stylami i technikami walki, ale nie
ma sensu korzystać z nich bezpośrednio. Dlatego zazwyczaj wymyślamy triki
samodzielnie. Pamiętam niemieckojęzyczną stronę, na której już około 2005 roku
można było znaleźć w miarę usystematyzowane style i triki, choć to było bardzo…
toporne. Niskiej jakości gify były znakiem tamtych czasów. I chociaż
przepustowość łączy i jakość domowych kamer się zwiększyła, to ludzie wciąż
najchętniej uczą się jak za dawnych czasów – poprzez osobiste spotkania.
Odbywają się ona głownie na festiwalach, gdzie pokazujemy, co wymyśliliśmy. Są
dwie główne metody wymiany trików – warsztaty i tricksharing. Podczas tego
pierwszego instruktor przekazuje zdobytą wiedzę, a w drugim przypadku wszyscy
są równocześnie uczniami i nauczycielami. Kocham ten klimat. No i żeby było
łatwiej, posługujemy się pewnym specyficznym językiem.
Na czym polega ten język?
Mamy uniwersalne dla całego świata słowa opisujące style,
elementy technik czy ruchy. Powiem ze swojej – kijowej – perspektywy.
Najczęściej posługuje się terminami określającymi kierunek obrotu kija, styl i
technikę. Najłatwiej powiedzieć o stylu. Są trzy główne. Spin – czyli klasyczne
„kręcenie”, kontakt – czyli turlanie, ślizganie, popychanie, staczanie kija po
różnych częściach ciała i izolacje, czyli zabawy z geometrią. Kocham też teorię
płaszczyzn. Opisuje ona przestrzeń, w jakiej powinien poruszać się kij. Aby ją
sobie wyobrazić pomyślcie, że przed wami i za wami są pionowe ściany laserów.
Ale mimo tych wszystkich trudności masz za sobą już
pierwsze próby zbierania swojej wiedzy w całość.
Nagranie i uporządkowanie tych skomplikowanych trików jest
czasochłonne, a czas to pieniądz. Na
Instagramie zacząłem cykl filmików, który
nazwałem „staff mathematics”, czyli „matematyką kijkową”. Nagrywam różne ruchy
oddzielnie i składam je tak, aby ostatecznie tworzyły coś nowego – ruch A plus
ruch B daje ruch… C. No matematyka. Albo coś w tym stylu.
Bez dostępu do sieci taka robota byłaby chyba znacznie
utrudniona?
Internet i media społecznościowe przyspieszyły rozwój naszej
sztuki. Ludzie, którzy 15 lat temu byli na topie i wkładali w swoje rzemiosło
mnóstwo pracy, robili postępy znacznie wolniej, niż robią to równie pracowici
ludzie obecnie. Internet (prawidłowo używany) daje naprawdę sporo wiedzy. Sam
też wiem, że wiele rzeczy mógłbym jeszcze poprawić mając dostęp do lepszych
materiałów w przeszłości. Na przykład większą uwagę przyłożyłbym do pracy nóg.
Nie powiem, że „olewałem nogi”, bo mogłoby to zabrzmieć dziwnie… powiem więc,
że nie bardzo zwracałem na to uwagę. A to błąd. Nie popełniajcie go!
W kontekście układu do „Mam talent!” mówiłeś o tysiącach
powtórzeń. Czy w trakcie show włączasz myślenie, czy zdajesz się wyłącznie na
pamięć mięśniową i automatyzm, jak choćby skoczkowie narciarscy?
To ciekawa rzecz. Z mojego doświadczenia wynika, że podczas
wykonywania perfekcyjnie przećwiczonego ruchu czas nieco „zwalnia”. Przykładowo
– jeśli rzucam jednym kijem, a drugi przekładam za głową i poślizgnę się czy
powierzchnia jest nierówna, to ze względu na doświadczenie jestem w stanie
przeanalizować wszystkie te czynniki – czasami nawet tak nieoczywiste jak
kierunek wiatru; mogę nieco przykucnąć lub pozwolić kijowi obrócić się o ¼
obrotu, nim go złapię. Innymi słowy – mogę zredukować pewne zewnętrzne,
niekorzystne czynniki lub naprawić swoją pomyłkę. Taki automatyzm i „perfekcja”
dobrze sprawdzają się w pokazach takich jak „Mam talent!”, gdzie układ
dopracowany jest co do sekundy i co do sekundy należy go wykonać. Inaczej robi
się pokazy „dla ludzi”, z publicznością na wyciągnięcie ręki, na żywo. Czasami
lepiej zwolnić, odłożyć na moment same triki, a być bardziej na samej scenie.
Spojrzeć ludziom w oczy, uśmiechnąć się. Złapać jakieś porozumienie. Gdy widzę,
że publiczność entuzjastycznie reaguje na jakiś motyw, odrzucam cały
zaplanowany schemat działania i staram się, żeby czuli się jak najlepiej. Bo
przecież pokazy robimy dla ludzi. Ale takie zachowanie wymaga dużej świadomości
i sporo doświadczenia. Ale nawet gdy dwa płonące konary latają dookoła głowy,
da się to zrobić. To taka podzielność uwagi, jak przy jeździe samochodem, gdy
równocześnie kierujesz autem i z kimś rozmawiasz.
Czy na początek przygody z kręceniem płonącymi kijami
trzeba liczyć się z jakimiś kosztami?
Bardzo niewielkimi. Nie ma żadnych poważnych inwestycji.
Często opowiadam dzieciakom, że to fajne – bo bardzo egalitarne – hobby, które
nikogo nie wyklucza ekonomicznie. Kije, z którymi występowałem na castingu „Mam
talent!”, zrobiłem sam. Koszt ich produkcji to jakieś 60 złotych. Podstawowy
sprzęt może stanowić już odpowiednio przycięty drewniany kij od szczotki
dociążony i zabezpieczony na końcach małymi ręcznikami. To wystarczy na długi
czas. Polecam ten styl życia. Ta taniość sprawia, że można zaryzykować wejście
w świat kręcenia i bez wyrzutów sumienia zrezygnować. Kupno konia lub skrzypiec
to jednak poważniejsza rzecz, prawda?
W drugiej części wywiadu Patryk opowie o tym, czy da się na tym zarobić jakieś przyjemne pieniądze
* * * * *
Tymczasem możecie go spotkać na jego FB, jego Instagramie, a czasem nawet porozmawiać bezpośrednio na grupie JM na FB
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą