Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Sraczka po papierówce, podwózka autem i doping trutką na szczury – ten maraton był prawdziwym rollercoasterem absurdów

24 744  
153   6  
O tym, że absurdów dopatrzeć się można w niejednej dziedzinie życia, przekonał się każdy, kto choć raz miał okazję oglądać transmisję z obrad polskiego sejmu. Czasem jednak zdarza się tak, że parę kuriozalnych czynników decyduje się skumulować w jednym idealnym momencie i miejscu. Wówczas to dochodzi do sytuacji, które spokojnie moglibyśmy pomylić ze skeczem Monty Pythona. A zatem teraz coś z zupełnie innej beczki. Przed państwem maraton z 1904 roku!
Wiecie czego nam w Stanach Zjednoczonych brakuje? Olimpiady! – rzekł jeden z organizatorów światowych targów, które to miały się odbyć w listopadzie 1904 roku w miejscowości St. Louis. Pomysł ten był całkiem dobry – taka impreza przyciągnęłaby jeszcze więcej ludzi na wystawy. Jak pomyślano, tak zrobiono. Pierwsze amerykańskie igrzyska olimpijskie przygotowano z wielką pompą i nic nie wskazywało na to, że zapiszą się one w historii jako prawdziwy teatr absurdu. No dobra – ci bardziej podejrzliwi widzowie zorientowali się pewnie, że coś jest na rzeczy, kiedy to biorący udział w dyscyplinach gimnastycznych George Eyster zdobył sześć medali, w tym trzy złote, mimo posiadania drewnianej protezy jednej z nóg… Ach, no i nie zapominajmy o „dodatkowych”, mniejszych igrzyskach dla tak zwanych dzikusów, czyli sprowadzonych z egzotycznych krajów zawodników, którzy to w ramach Dni Antropologii konkurowali w takich dyscyplinach, jak wspinanie się po nasmarowanych świńskim tłuszczem palach, rzut dzidą czy ślizganie się po błocie.


Najlepsze miało jednak dopiero nastąpić. Częścią olimpiady był też maraton, w którym to brać mieli udział najlepsi amerykańscy biegacze (w tym Fred Lorz, który szykował się do biegu w nocy, bo w ciągu dnia pracował jako murarz), a także dziesięciu Greków, co to wszakże nigdy w maratonach nie brali udziału, ale i tak zostali wydelegowali jako dumni reprezentanci kraju słynącego z tej antycznej dziedziny sportu.


Było także dwóch przedstawicieli afrykańskiego plemienia Tsuana, którzy akurat, prawdopodobnie jako eksponaty, brali udział w jednej z wystaw i załapali się na ten bieg. Jako że nie posiadali oni żadnego obuwia, do wyścigu stanęli na bosaka (jeden ponoć potem dostał od kogoś jakieś trampki).


Ach, no i nie wolno nam zapominać o Féliksie Carbajalu, kubańskim sportowcu, który w pocie czoła uzbierał fundusze na wyjazd, demonstrując swą doskonałą formę w różnych miastach Kuby, czego zwieńczeniem było przejście na piechotę całego kraju. Gdy tylko mężczyzna zajechał do USA, to od razu poczłapał do kasyna i stracił tam wszystkie swoje oszczędności. Do Saint Louis dotarł „z buta” oraz łapiąc stopa, a na linii startu pojawił się w zwykłych butach, długiej koszuli, takiż spodniach oraz z fikuśnym beretem na głowie. Jakiś inny zawodnik zlitował się nad biedakiem, wziął nożyczki i uciął Féliksowi nogawki na wysokości kolan.

Féliks we własnej osobie, już po operacji skrócenia pantalonów

30 sierpnia 1904 roku huk pistoletu oznajmił zawodnikom, że rywalizację czas było zacząć. Biegacze szybko przekonali się, że upał w połączeniu z wilgotnością sięgającą 90 procent wcale tej przeprawy nie ułatwi. Sprawę komplikowały też obecne na drodze kamienie, tory kolejowe, samochody oraz ludzie wyprowadzający psy na spacer. Na trasie maratonu znajdowały się także dwie góry o długim i mocno nachylonym podejściu. No i też nie było wody. Na całym odcinku ponad 40 km znajdowały się tylko dwa miejsca, gdzie zawodnicy mogliby zamoczyć swe usta. Podobno organizator chciał upiec dwie pieczenie na jednym ruszcie i po kryjomu prowadził badania nad efektami skrajnego odwodnienia organizmu na fizyczną wydolność człowieka.


Sportowcy mieli za to kontakt ze swoimi trenerami, którzy intensywnie jeździli samochodami w tę i nazad, wzbijając obłoki kurzu, którym to spektakularnie dławili się nieszczęśni, wycieńczeni z powodu braku wody, biegacze. Jeden z nich, pochodzący z Kalifornii William Garcia, najadł się tak dużo tego pyłu, że prawie umarł. Kurz pokrył mu błonę śluzową żołądka i doprowadził do silnego krwotoku. Dogorywającego na poboczu mężczyznę ledwo odratowano. Inny sportowiec, John Bordon, wziął i się spektakularnie porzygał, po czym oznajmił, że ma ten wyścig w najgłębszym poważaniu – i odszedł gdzieś w siną dal.


Kolejny uczestnik maratonu, Len Tau, jeden ze wspomnianych Afrykańczyków, pokonał spory dystans na pełnych obrotach tylko dlatego, że został napadnięty przez hordę bezpańskich psów i biedak musiał ratować się ucieczką.
A jak sobie radził Kubańczyk-hazardzista? Wbrew pewnym niedostatkom w sportowym odzieniu, szło mu zadziwiająco dobrze. Zajmował jedną z lepszych pozycji, mimo że po drodze zatrzymał się na parę minut, aby łamanym angielskim pogwarzyć sobie z grupką widzów. Ukradł też jakiemuś kierowcy dwie brzoskwinie. Zwinął również jabłko z sadu, który mijał po drodze. Niestety ten ostatni owoc okazał się niedojrzały i Kubańczyk troszkę źle się poczuł. Zszedł więc na pobocze, aby kapkę się zdrzemnąć.
Dolegliwości żołądkowe dały się we znaki także i dwóm innym maratończykom. Jeden z nich v Sam Mellor – pewną część trasy musiał przejść na piechotę, zanim machnął ręką, stwierdził, że pierdzieli tę olimpiadę i dołączył do Bordena. Nieco inaczej problem z trawieniem załatwił Fred Lorz, który złapał stopa i większość trasy przebył w aucie, radośnie machając przez okno mijanym przez siebie kolegom.


Początkowy faworyt tego wyścigu Thomas Hicks również wyraźnie osłabł i poprosił swoich dwóch trenerów o coś do picia. Panowie przetarli mu usta ciepłą, destylowaną wodą i kopnąwszy w zad, kazali nieszczęśnikowi biec dalej. 11 kilometrów przed metą znaleźli Hicksa w stanie agonalnym, więc zdecydowali się podać mu koktajl z białek kurzych jaj oraz… strychniny. Ta ostatnia substancja czasem, w niewielkich dawkach, stosowana była jako środek pobudzający, a że na początku XX wieku nikt jeszcze nie wprowadził regulacji dotyczących stosowania tego typu wspomagaczy podczas igrzysk sportowych, nie było żadnych obaw o dyskwalifikację zawodnika. Tym sposobem Hicks wrócił do życia i zapisał się w historii jako pierwszy maratończyk, który sięgnął po doping.


Wróćmy tymczasem do Lorza, który po przebyciu kilkunastu kilometrów w samochodzie poczuł się lepiej i podziękowawszy swoim wybawicielom, wrócił do biegu. Sportowiec ten pokonał inię mety jako pierwszy, budząc podziw zarówno sędziów, jak i publiki. Maraton ukończył bowiem w mniej niż trzy godziny, co oznaczało, że sukinkot musiał zapierdzielać niczym gazela. Podczas gdy – wśród gwizdów i wiwatów – córka prezydenta Theodore’a Roosevelta wkładała wieniec na głowę zwycięzcy, a za chwilę miała mu wręczyć złoty medal, ktoś przerwał ceremonię i oskarżył Lorza o oszustwo. Mężczyzna roześmiał się serdecznie i oznajmił, że to wszystko to tylko taki żarcik niewinny był i że dajcie no spokój, przecież i tak nie miałem zamiaru przyjąć tego medalu, no co wy w ogóle…?

Śmieszek Lorz

W międzyczasie napompowany strychniną Hicks pobladł i wyraźnie zwiotczał. Odwodniony do nieprzytomności biegacz pewnie rozważał wówczas rezygnację z dalszego wysiłku. Kiedy jednak dowiedział się, że Lorz został zdyskwalifikowany, wróciła mu wola życia. Trenerzy podali swemu podopiecznemu kolejną dawkę trucizny i wlali mu w usta trochę brandy. Po tym zabiegu sportowiec nabrał nieco animuszu i kłusem ruszył przed siebie, mimo że kolor jego ciała był sino-szary, a kolana tak sztywne, że ledwo mógł on podnieść nogi z ziemi.


Wygląda jednak na to, że brak wody i zbyt duża dawka strychniny nie są zbyt dobrą mieszanką, bo Hicks zaczął mieć silne halucynacje. Bełkotał coś o piciu i silnej potrzebie położenia się, więc… podano mu trochę trucizny i kurzych jaj. Mężczyzna z trudem wczłapał na ostatnie wzgórze i szurając niezbyt wdzięcznie nogami, niczym zmagający się z Parkinsonem staruszek, ostatecznie doturlał się na stadion, gdzie znajdowała się meta. Ostatnie kilkaset metrów pokonał niesiony przez swych trenerów, rozpaczliwie machając dolnymi kończynami zawieszonymi nad ziemią. Hicks potrzebował godziny i troskliwej opieki aż czterech lekarzy, aby dać jakiekolwiek znak życia.


Tymczasem Kubańczyk zatruty niedojrzałą papierówką obudził się ze swej drzemki i po chwili już miotany był epicką wręcz biegunką. Po definitywnym odwodnieniu się, nie mając już co z siebie wydalać, podniósł się, doprowadził do porządku, poprawił wąs i pobiegł dalej. Ostatecznie zakończył bieg jako czwarty zawodnik, który dotarł na metę.


Zaskakującym finałem tej historii jest to, że rok później na bostońskim maratonie ponownie spotkali się Hicks i Lorz, który to z jakiegoś powodu nie dostał permanentnego zakazu uczestnictwa w takich imprezach. O ironio, Lorz, który to wcześniej wygrał wyścig, wożąc się autem, tym razem zwyciężył bez potrzeby uciekania się do oszustwa.

Źródła: 1, 2, 3
2

Oglądany: 24744x | Komentarzy: 6 | Okejek: 153 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało