Przeczytałem (nie wiem po co) kolejny, idiotyczny felieton na gazecie. Jakiejś lewackiej pisarko-feministki o właściwie nie wiem czym.
Wysłałem im swój,
Szedłem ulicą, choć szedłem to może niecodzienne określenie, więc płynąłem.
Ulica była wyłożona asfaltem, choć może nowocześniej by było powiedzieć, że asfalt był wylany.
Mijałem Warszawiaków, którzy nie do końca widzą różnicę między wylaniem a wyłożeniem.
To nic, przecież mamy codzienne problemy w naszych kultowych miejscach.
Różyc, patelnia, PeKiN, PraLka. Tych miejsc już nie ma chociaż są.
Są przecież fizycznie ale transcendentalnie to już nie rozumiem.
Ta Warszawa mnie przyciąga. Lubię ją choć nie wiem co to znaczy.
Czy codzienna pogoń za minionym dniem wczorajszym będzie mieć miejsce jutro?
Wsiądę do tramwaju, przecież są, myślę o tych zmęczonych ludziach, którzy zarabiają pieniądze.
Też zarabiam, ale na myśleniu o niemyśleniu. Szkoda zmian ale strach przed zastojem zastaje mnie wszędzie.
Jutro popłynę chodnikiem, razem z moimi ożaglowanymi, nieznajomymi przyjaciółmi, których nie widzę.
myślicie, że dostanę fuchę w agorze?