Łapcie kolejne przygody, wersja beta
Konflikt interesów
Ciężkie zatrucia alkoholowe bywają problematyczne. O ile sami i świadomie do nich doprowadzamy, to nie ma większego kłopotu. Gorzej jeśli powoduje je lipny alkohol.
W Mońkach zaczęło dziać się źle. Liczba ofiar trefnej wódki rosła w tempie zastraszającym. Po prawie każdej poważniejszej imprezie kilku zawodników kończyło na odtruwaniu. Oczywiście, policja wszczęła śledztwo. Oczywiście, lokalne media trąbiły na alarm i przestrzegały przed zakupami z niewiadomych źródeł. Oczywiście, wszyscy mieli to w dupie i robili swoje. Groziło to poważnymi konsekwencjami i międzynarodowym skandalem. Dlaczego? Po jednej z posiadówek, po której były trzy ofiary, wybrałem się na miejsce zdarzenia. Zakładałem, że bystrzaki z lokalnej komendy nie sprawdzą wszystkiego dokładnie, więc można będzie rzucić okiem tu i tam. Na miejscu przykra niespodzianka. Oprócz kilku butelek sklepowej wódeczki znalazłem dwie, na widok których na chwilę wstrzymałem oddech. To były butelki, w jakich swój towar dystrybuowała Nadia… W mordę, jeśli ktoś próbuje przejąć lokalny rynek alkoholu bez akcyzy, mógłby to robić odrobinę subtelniej. Narażanie na szwank reputacji kogoś takiego jak Nadia, cóż, było pomysłem delikatnie mówiąc, najgorszym na jaki można wpaść. Interwencja jej osiłków, nie tych dwóch patałachów, z którymi walczyłem, ale tych od mokrych spraw na monieckiej ziemi? To nie mogło się skończyć dobrze.
Postanowiłem działać. Moja jedyna wtyka w lokalnej żulerce, Mirabel, padł jako jedna z pierwszych ofiar tego cholerstwa. Był wyłączony z życia na jakieś dwa tygodnie. Lekarz twierdził, że normalny człowiek umarłby trzy razy, ale Mirabela trochę po prostu sponiewierało i musiał dojść do siebie. Można było spróbować w knajpie, ale tam amatorzy wschodnich trunków nie siadywali zbyt często. Za to grabarz Zawleczka wydawał się być idealny. Grabarze to inna liga, prawdziwi profesjonaliści w swoim fachu, a i na kopaniu grobów też się nieźle znają. Wieść gminna niesie, że do niego co najmniej z litrem pod pachą się chodzi. Czyli dwa, jak ma być nas dwóch. Takie poczyniwszy zakupy wybrałem się do kwatery Zawleczki, usytułowanej nieopodal jego miejsca pracy. Facet mieszkał skromnie, dwa pomieszczenia w małej chatynce, w środku kilka odrapanych mebli, lodówka, TV kineskopowy, wygniecione do granic możliwości wyro, no i w zasadzie tyle. Zastałem go w trakcie konserwacji narzędzi pracy, czyli mycia szklanek.
- Dobry, panie Zawleczka – przywitałem się. – Chętny może na łyczka czegoś zmrożonego?
- A pana co za cholera niesie? – Grabarz znany był z ciepłych powitań.
- Napiłbym się, pogadał o tym co się w Mońkach i po wioskach dzieje, a myśmy chyba jeszcze nie pili.
- A nu, nie pili. Co tam pan masz?
Wyciągnąłem dwie litrowe butelki i dwie paczki fajek.
- Skromnie – stwierdził – ale może być. – To mówiąc postawił trzeci litr na stole.
Po kilku zapoznawczych rundkach byliśmy już jak starzy znajomi, a to dobrze, bo chciałem przejść do pytań w stanie, w którym cokolwiek będę jeszcze pamiętał.
- Zawleczka – nalewałem kolejną setkę – powiedz no, byłeś na którejś z imprez z lewą wódą?
Zawleczka spojrzał z nostalgią przez okno w kierunku horyzontu.
- A byłem. Byłem i piłem, bo jak gdzie jestem, to piję. – Wyznał.
- Piłeś to ścierwo i nic ci nie jest? Mirabela złożyło.
- Mirabel ma niski próg odpornościowy – stwierdził głosem nauczyciela.
A to dobre, opowiem ten dowcip na monieckiej izbie przyjęć, będą zachwyceni.
- Bo widzi – kontynuował. – Mirabel może wlać w siebi dowolne ilości naszej wódki, naszego wina i ruskiej gorzały. Ale jak mu idzie pić co innego, to zaraz jak niemowlę trafiony i do łóżeczka. Ja mogę pić wszystko, bo ja już pił wszystko. Różne ludzie we Mońkach mieszkają, po całym świecie byli, a jak przyjdzie umrzeć, to w swojej ziemi chcą być chowani. A rodzina zawsze jakieś dobre szkło przyniesi.
- Dobra, to opowiadaj o tym chlaniu.
- Nu, chlanie jak to chlanie. Najpierw pilim, potem pilim więcej, potem jeszcze więcej, a na konic najwięcej. Kilku padło na ryje szybko, kilku trochu późnij. Jak przyszło się zbierać, to chyba trzech nie wstało. Cucenie butami ni pomogło, to ktoś mądry po karetkę zatelefonował. A potem to już wisz co było. Odtruwanie i lazaret. Szczęście, że nowych dołów nie muszę dla kumpli kopać. Jeszcze.
- Skąd mieliście alkohol?
- A co ty, głupi? Alkohol zawsze się znajdzie. Ot, ktoś przyniósł i było.
- Może ktoś nowy przylazł na imprezę? – Próbowałem skierować go na właściwe tory. Podrabiana wódka nie bierze się znikąd.
- Może i ktoś się przetoczył, ale wiem to?
- Skup się, ktoś podszywa swój parszywy bimber pod wódkę od Nadii.
- O kurwa.
- No widzisz, jak się Białorusini dowiedzą, to będzie tutaj niedobrze. Muszę się dowiedzieć kto tym handluje i to szybko. Jeszcze trochę a wyślą tu cyngli. Ci nie będą zadawać dużo pytań.
- To ja mam pomysł. Zróbmy chlanie i sobie będziesz sprawdzał co pijem. Na mni będziesz testował, bo ja wytrzymię to dziadostwo.
Pomysł trochę ryzykowny, ale już miałem ostro w czubie. W tamtym momencie wydawał się genialny.
- Skrzyknij kumpli, jutro się spotkamy i popijemy. Trzeba będzie zrobić zakupy, ale nie za duże, tak żebyśmy potrzebowali więcej gorzały w trakcie imprezy.
- Masz ty łeb, człowieku. To tak będzie.
Dalszego przebiegu spotkania nie pamiętam. Może to i dobrze.
Następny poranek spędziłem na odklejaniu języka od podniebienia. Czasem jest to czynność niezwykle wymagająca. Kiedy to już się udało a w płuca wprowadziłem słuszne ilości nikotyny, postanowiłem zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Na spacerze spotkała mnie niespodzianka. Na horyzoncie ukazało się dwóch mundurowych, którzy dość pewnym krokiem szli w moją stronę. To pewna nowość, ponieważ spotkań z dzielnymi stróżami prawa jakoś udawało mi się do tej pory unikać. Cóż, jak mawiają, zawsze musi być ten pierwszy raz.
- Dzień dobry, starszy posterunkowy Mieczysław Różyczka z komendy miejskiej w Mońkach.
- Oraz posterunkowy Jan Franciszek Buła, z tej samej placówki. Chcieliśmy zamienić z panem kilka słów.
- Naturalnie, w czym mógłbym wam pomóc? – Nie wyglądali na orłów, jeden ogromny, zwalisty facet, drugi tyczkowata chudzina, którego poważniejszy wiatr mógł z łatwością zdmuchnąć z chodnika.
- Po mieście idzie plotka, że się pan zajmujesz zatruciami alkoholowymi. – Zaczął Różyczka.
Zrobiłem minę niewiniątka.
- Zatruciami? Panowie, tym to się w szpitalu zajmują. Nie moja wiedza, nie moje kompetencje.
- Dobra, nie cwaniakuje nam tutaj. – Szorstko rzucił ten drugi, Buła znaczy się. – Mówimy o ostatnich przypadkach sponiewierania trefną wódką. Ktoś pana widział na miejscu jednej z libacji. Wiemy czym się tu pan zajmujesz. Właściwie, nic nam do tego. Ale w śledztwo nie możesz się pan mieszać.
Zapaliłem papierosa, i co ja mam tym dzielnym wywiadowcom powiedzieć?
- Ja się w żadne śledztwo nie mieszam. Przechodziłem tamtędy, to prawda, rzuciłem okiem tu i tam, też fakt, ale przecież nic na miejscu nie ruszałem, śladów nie zacierałem.
- To miejsce przestępstwa i nikt poza policją nie ma tam prawa wstępu. – Bardzo służbistego tonu użył posterunkowy Różyczka. Starszy posterunkowy, by oddać szacunek.
- Więcej się tam nie pojawię. A teraz, jeśli panowie pozwolą, udam się w swoją stronę a was pozostawię z czynnościami służbowymi. – To powiedziawszy skinąłem kapeluszem i chciałem odejść.
Ruchem ręki zatrzymał mnie jeden z policjantów.
- Zaczekaj. Nie jesteśmy tępymi gliniarzami, za których mógłbyś nas brać. Wiemy jak jest, nikt z żulerki słowem nie piśnie co tam się stało. Ot, potruli się i koniec. Ale nam to nie wystarcza, a o dobro miasta trzeba dbać.
A to ci ciekawostka, miejscowi chcieli pomocy? Oficjalnie? Raczej nie, pewno są z ustaleniami w dupie, a góra ich naciska. Na dłuższą metę to mogło być dla mnie całkiem przyjemne. Zaprzyjaźnione wtyki w policji to zawsze jest dobro dodane. Trzeba dać troszkę, ale nie za wiele. Coś mi tu jednak nie pasowało do końca. Ich akcent. A w zasadzie jego brak.
- Panowie nietutejsi, nieprawdaż?
W mig pojęli.
- Nietutejsi. Przeniesieni z komendy Warszawa Śródmieście.
- Karnie?
- Uznaniowo raczej nie.
- Za co?
- Za niewystarczające dbanie o dobro miasta, wystarczy? Więcej tego błędu nie popełnimy. – Szczerze przyznał Różyczka.
- Wystarczy. – rzeczywiście mi to wystarczyło, ich służbowa przeszłość to nie moje zmartwienie. Ich służbowa teraźniejszość się liczyła. – Ile już tu jesteście?
- Pół roku. – Tym razem to Buła się spowiadał.
- Więc wiecie już co i jak w Mońkach. Znacie zasady pewno lepiej niż ja.
Twierdzące kiwnięcia głowami.
- Ktoś podrabia białoruski alkohol. Wciska lokalnym straszne gówno, które wygląda jak towar ze wschodu. Wy potrzebujecie wykazać się sukcesem, ja potrzebuję żeby Białorusini nie rozkręcili tu jakiejś małej wojenki. Mam pewien pomysł.
Streściłem im plan w ogólnym zarysie. Zrobili wielkie oczy, ale po chwili uznali, że nie jest to tak do końca głupie. Ja na trzeźwo wcale nie byłem tego taki pewien. No, ale ustaliliśmy szczegóły i rozeszliśmy się w swoich kierunkach.
Wieczorem stawiłem się na spotkanie z Zawleczką. Morda cieszyła mu się od ucha do ucha.
- Nu, powitać kolegę, gotowy na picie?
Nie czułem się gotowy na to picie. Wiele w życiu przeszedłem, ale gra w ekstraklasie tego sportu to było prawdziwe wyzwanie. Nie żadne barowe potyczki, czekało mnie spotkanie z najtwardszymi zawodnikami najcięższej kategorii wagowej. Mount Everest melanżu, crème de la crème alkoholizmu. Słowem, moniecka i wioskowa elita w jednym miejscu. To nie miało prawa skończyć się dla mnie dobrze. Ale powiedziało się już a. Czas było powiedzieć b.
- Zaczynamy.
Towarzystwo, w które wprowadził mnie Zawleczka, można było opisać dwoma słowami: Ja Pierdolę.
- Pozwoli, że przedstawi mu kolegów. Od lewi strony. Kożuch Kazimierz, pija wszystko we wszystkich ilościach. – wskazał na czerwonolicego jegomościa z podbitym okiem.
- Nu, to ja. – Potwierdził rzeczony.
- Następny to Wacław Miska. Miska to takie przezwisko. Rzyga, ale pić potrafi kilka dni. – Miska lekko się ukłonił. – Ten tu mały w kącie to Albert Wozidło, nasz bimbrownik z Rusaków. To przy jeziorze. Ten ze skrętem z machorki to Gieniu Kciuk, palcami piwo otwiera. Jest jeszcze Zbych Szampańskie Oko, stracił lewe gapiąc się w otwieraną butlę na nowy rok, Grzesiu Zacier, Roman Popita i ja.
I w całym tym towarzystwie jeszcze ja na dokładkę. Ruszyli z kopyta, pierwsza butelka na jedno okrążenie, po łyczku dla każdego. Ponoć tak zaczynają libacje. Nie mam pojęcia co za świństwo piliśmy, ale wykręcało porządnie. Albert kraśniał na twarzy, więc możliwe, że to jego produkt. Ponoć wytwarza tylko małe ilości na specjalne okazje. Ta była jedną z nich. Druga, trzecia i czwarta butelka były formalnością. Od papierosowego dymu zaczynałem tracić kontakt wzrokowy z towarzyszami. Kolejna butelka i jeszcze następna. Na chwilę zwolniliśmy. Zaczynało mi się robić słabo, a to przecież nawet nie połowa dystansu. Poszły śledzie, poszły ogórki, wiele wskazywało, że będziemy chlać pod chleb. A jeszcze trochę i pod same papierosy. Zacier i Popita okładali się po ryjach, Miska rzygał przez okno, Zbychu próbował coś tłumaczyć Albertowi, ale we wrzawie docierało do mnie tylko słowo „kurwa”, mogło znaczyć wszystko. Wyszedłem na moment chwilę ochłonąć. W pobliskich krzakach dostrzegłem krótkie mrugnięcia latarki. Powłóczyłem nogami w tamtą stronę. To Buła i Różyczka czekali w ustalonym miejscu.
- Jak sobie radzisz? – Zapytał chyba Buła.
- Aijuźci, najlepie jak umim. Pośpiewamy? ROOOOZCHWITAŁY PĄKI BIAŁYCH RÓÓÓŻ – wydarłem się w mrok nocy.
- Zamknij żeż się, człowieku!
- Ale dlaczecho nie mogę śpiewać, nie lubisz już mnie? Ja ciebie lubię.
Dostałem plaskacza w policzek.
- Ogarnij się, trochę. – Poczułem drugie uderzenie, trochę oprzytomniałem. – Niedługo zacznie się akcja, musisz być na nogach. – To zdenerwowany Różyczka tłumaczył mi jak dziecku, co mam robić.
Wydobyłem resztki świadomości i człowieczeństwa i w miarę doprowadziłem się do ładu. W głowie szumiało mi niemożliwie, ale miałem jeszcze jakieś zapasy sił. Ostra reakcja mundurowego przywróciła mnie do żywych. Machnąłem im ręką i wróciłem na imprezę. Racja, czas było wprowadzić plan w życie. Zawodnicy nie zauważyli nawet mojej chwilowej absencji.
- Zawleczka, chyba czas działać. Myślisz, że okolica wie o tej imprezie?
Zawleczka zaniósł się pijackim rechotem.
- Czy okolica wi? Wiedzą całe Mońki, jak tylko zobaczyli pielgrzymujących tu chłopaków. – Zawleczka mrugnął okiem. Wyglądał jakby wprowadzony już alkohol nie robił na nim większego wrażenia.
- No to zaczynamy. Robimy jak ustaliliśmy i zobaczymy co się stanie.
Plan był taki, w trakcie imprezy robimy skandal, bo za mało gorzały. Głośny skandal, tak żeby było nas słychać. Jeśli scenariusz miałby się powtórzyć, powinien pojawić się kurier bandziorów z dostawą alkoholu. Kuriera zgarnia patrol, a Zawleczka testuje czy to ta podrabiana berbelucha. Jeśli tak się okaże, ja daję znać glinom, a oni przycisną kuriera. Tak dotrzemy do źródła. Jeśli wódka nie będzie trefna, kurier wychodzi wolny. Taki był układ.
Zawleczka idealnie wkręcił towarzystwo w scenariusz. Pandemonium jakie się rozkręciło po informacji, że skończyły się nam promile, było porównywalne ze skutkami uderzenia Meteorytu Tunguskiego. Miałem wrażenie, że chatą aż trzęsło od natężenia awantury. Chłopaki tak się zaangażowali, że w powietrzu latały puste butelki, krzesła łamały się, ktoś komuś dał w ryj, ktoś inny poleciał na lustro i zapewnił sobie siedem lat nieszczęść. Skwitował to, no kurwa, tylko tyle? A dalej plan zadziałał perfekcyjnie. Zjawiło się bliżej nieznane nam indywiduum i zaproponowało uzupełnienie baterii. Przystaliśmy na to z ochotą. Gość zainkasował pieniądze i zniknął. Po odgłosach szamotaniny i po dźwiękach ciskanych przekleństw wywnioskowałem, że i patrol spełnił swoją rolę. Pozostawało nam zdać się na umiejętności Zawleczki. Odbił flaszkę i wziął głęboki łyk.
- No co za, kurwa, gówno. – Skwitował.
- Podrobione?
- Etykieta jak od Nadii, ale ona takiego ścierwa by nie sprzedała.
To mi wystarczyło. Puściłem umówione dwa sygnały policjantom. Teraz to ich brocha ustalić źródło. My piliśmy dalej, opróżniając przygotowane uprzednio zapasy…
Dwa dni później doszedłem do siebie. Byłem umówiony z patrolem w pobliżu fontanny. Już na mnie czekali.
- Dzień dobry, panowie. Jak wyniki śledztwa?
- Góra radosna niczym skowronki – uśmiechał się Buła. – Namierzyliśmy fałszerzy i nielegalną bimbrownię.
- Kto?
- Jakichś trzech karków z Knyszyna postanowiło podbić moniecki rynek. Wpadliśmy do nich i zrobiliśmy kipisz. Nie ma co zbierać.
- Zaraz, trzech z Knyszyna? Niedaleko torów w lesie?
- Ci sami, znasz ich?
- Nie, w życiu.
Idioci, nigdy się nie nauczą, że z Mońkami się nie zadziera. Pożegnałem się z mundurowymi i zapaliwszy papierosa udałem się na zasłużone zimne piwo.